Dzisiaj zabiorę Was do zaginającego czasoprzestrzeń miejsca w Borach Tucholskich. Niezależnie, o jakiej porze tam dotrzecie, zawsze jest Świt :)
To właśnie tutaj mała Justyna odbywała pierwsze rowerowe wycieczki. Wtedy jeszcze z tatą i braćmi, w klimacie Wielkiej Wyprawy Pełnej Przygód i Niebezpieczeństw, takiej z przystankami po drodze, jazdą wzdłuż ruchliwej ulicy i obowiązkowymi lodami z budki po dotarciu do celu.
W ostatni weekend postanowiłam wybrać się tam sama. I wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy spojrzałam na mapę, i zobaczyłam, że ta długa, daleka podróż…
… to zaledwie pół godziny jazdy, wliczając przystanki na zdjęcia!
Jak to mówią w internetach, childhood ruined [?].
Drugie wielkie zdziwienie: droga dojazdowa. W pamięci zachowałam ruchliwą, niekoniecznie równą drogę z ciężarówkami i różnej jakości chodnikiem. Teraz trafiłam na elegancko wydzieloną ścieżkę aż do samego lasu. Jest postęp!
Weszłabym głębiej do lasu, ale przypomniałam sobie że przecież grasują tam całe chmary robali :)
A gdyby ktoś się zastanawiał, co to za czarna kierownica na zdjęciach – to też mój rower. Powiedziałabym, że stary, ale od Starego Roweru młodszy jest przynajmniej o połowę. Za to jest mój, najmojszy, kupiony w czasach liceum za ciężko uzbierane kieszonkowe, wsparte oczywiście przez Sponsora (dzięki, Tato).
Dopiero wsiadając na dwa tak różne rowery w krótkim odstępie czasu zdałam sobie sprawę, jak ogromna jest różnica w jeździe. Piaszczysta ścieżka? Kostka brukowa? Już zapomniałam jak wygodnie można po nich jeździć. Kto wie, może czarna kierownica zacznie pojawiać się na blogu częściej?
Pingback: Ceną była śmierć za wolności smak | Blog z Miasta()