Już tego dnia, w którym okazało się, że Stary Rower postanowił zwiedzać świat beze mnie, wiedziałam że prędzej czy później doczeka się następcy. Nagły powrót do chodzenia do pracy jak człowiek, na nogach wcale a wcale mi się nie podoba… a jednocześnie nie przeszkadza tak bardzo, żeby zmotywować mnie do dźwigania trekkinga z 3 piętra.
Wymagania były proste: miejska damka z wygiętą kierownicą (bo lubię), bagażnikiem i bez torpeda (którego nie znoszę). Na chodzie, ale możliwie stara i niedroga, żebym nie bała się trzymać jej na klatce. Oczywiście, najlepiej znów od Rometa, do którego mam ogromny sentyment.
I tak oto wczoraj stałam się dumną posiadaczką 30-letniej Gazeli!
Od poprzedniego właściciela dowiedziałam się, że miesiąc temu odzyskał ją ze złomowiska. Nie wiem, jak ktoś mógł wyrzucić taki piękny sprzęt. No jak?
Starsi z Was może kojarzą, że w tamtych czasach funkcjonowało kilka dyżurnych kolorów lakieru. Mam więc sprzęt dokładnie w tym samym, pomarańczowym kolorze co motorower Romet Ogar czy… kombajn Bizon.
Siodełko trochę mi nie pasuje kolorem do reszty, ale trzeba przyznać że jest miękkie i wygodne.
Kierownica, która już w ogłoszeniu przykuła moją uwagę, została przełożona z innego roweru. Dla mnie bomba, bo właśnie takie wygięte podobają mi się najbardziej. Uchwyty są pod idealnym kątem, jakby ktoś dogiął je specjalnie dla mnie.
Teraz tylko muszę nauczyć się korzystać z tej tajemniczej dźwigni przerzutek. W przeciwieństwie do znanych mi dotąd wynalazków, nie działa skokowo a rusza się płynnie, więc w biegi trafia się na wyczucie. To trochę jak gra na gitarze bez progów. Da się, ale wymaga praktyki :)
Wady? Jasne, że są. Kupując stary sprzęt trzeba liczyć się z pewnymi usterkami. Widać, że właściciele tego roweru obchodzili się z nim dużo brutalniej, niż ja ze swoim. Po zakupie bez strachu przejechałam nim z Moreny do Wrzeszcza, nim jednak wyjedzie na dłuższą przejażdżkę dramatycznie potrzebuje serwisu, wymiany hamulców i paru innych, na szczęście nie rujnujących portfela poprawek.
No właśnie, „poprawki”. Kupowanie starego klasyka to jednak transakcja wiązana. Niby miał być możliwie niskobudżetowy, ale od razu po zakupie zaczęła puchnąć lista rzeczy do zrobienia. Od bezwzględnie koniecznych (hamulce!), przez kosmetyczne (odświeżenie błotników) po zachcianki typu zmiana siodełka. Na koniec roku spodziewajcie się zestawienia i wniosków, czy faktycznie kupiłam tak niskokosztowy rower jak myślałam.
Śliczna jest, prawda? :)
Pingback: Akcja Renowacja! Romet Rekord z 1975 roku. Część 1 – pierwsze kroki | Blog z Miasta()
Pingback: Czy warto kupić stary, ale naprawdę stary rower? | Blog z Miasta()