… a których braku możesz nawet nie zauważyć.
Do czasu, kiedy nagle nie okaże się, że jeden z tych reliktów bardzo by Ci się przydał, a jak na złość żadnego nie ma w okolicy :)

Zdjęcie: Grzexs
Budki telefoniczne
W czasach, kiedy telefon (albo i dwa…) mamy zawsze przy sobie, kiedy wiele spraw możemy załatwić przez wiadomość, Skype, Facebooka, prywatne telefony stacjonarne powoli tracą sens. Ostatnią ostoją są chyba jeszcze telefony w firmach. Ale wszystkie inne? Znikają w zastraszającym tempie. W wieku polskich miastach nie ma już ani jednej!
Choć te nasze, często zdewastowane i brudne, nie były tak kultowe jak np. te Londyńskie, to i tak wiele osób żegna je z żalem. Zobaczcie na przykład, jakim zainteresowaniem cieszy się uratowana w ostatniej chwili budka z Olsztyna.
Osobiście nie miałam zbyt wiele do czynienia z budkami, nie pamiętam nawet sytuacji w której faktycznie bym z którejś korzystała (choć korzystałam na pewno). Być może dlatego, że rozmów przez telefon nie znosiłam od zawsze i nie znoszę nadal :) A budki telefoniczne kojarzą mi się przede wszystkim z kartami, których niewielką kolekcję mam gdzieś jeszcze upchniętą w dawnym pokoju.
Gdzie szukać ostatnich przedstawicieli tego ginącego gatunku? Pojedyncze sztuki uchowały się jeszcze w placówkach typu szpitale czy więzienia. Najbardziej znane są chyba te związane z akcją Telefon do mamy.
Zobaczcie jak budki szukał pan Chajzer :)
—
Skrzynki pocztowe
Jak powiedział ostatnio syn szefa: Srsly? To ktoś jeszcze chodzi na pocztę? Przecież jest Snapchat!
O ile budki telefoniczne faktycznie na niewiele już się większości z nas przydadzą, o tyle ludzie listy piszą wciąż. Pamiętam że jeszcze rok czy dwa lata temu miałam jakąś drobnostkę do wysłania, kartkę do Babci, czy coś. Skrzynek na ulicach – niet. Znaczków w kiosku – niet. Jak żyć? Wiele skrzynek, które były w danym miejscu „od zawsze” teraz zostało już tylko w naszej pamięci.
Czy słusznie? Trudno powiedzieć. Pracując w bardzo papierochłonnym typie firmy (kancelaria prawna) jestem na poczcie praktycznie codziennie, i sama się dziwię jak ogromne potrafią być kolejki. Z drugiej strony, poczta sama robi co może, żeby te kolejki utrzymać. Świadomi bogatej historii spóźnionych, zniszczonych, zagubionych przesyłek rzadko kiedy decydujemy się na wysłanie ważnego listu zwykłym, nigdzie nie rejestrowanym listem. Szczególnie w komunikacji z wszelkimi sądami czy urzędami fizyczne, papierowe potwierdzenie nadania może uratować nam tyłek. I tu żadna skrzynka pocztowa nie pomoże, musimy osobiście pofatygować się do okienka.
W każdym razie, swojskie czerwone skrzynki bez większego echa znikają z miejskiego krajobrazu. Jeszcze trochę i będziemy oglądać je tylko w muzeach :)
—

Zdjęcie: Rob Fahey
Kawiarenki internetowe
Ileż to razy ratowały życie! Od pilnego znalezienia dentysty w zupełnie obcym mieście, przez uzupełnienie informacji do rekrutacji na studia, kontakt ze znajomymi podczas wyjazdów, po zwykłe radzenie sobie z nudą gdy mama dała szlaban na komputer :)
Pamiętam, jak kiedyś przeczytałam gdzieś o pierwszej takiej kawiarence w Londynie. W czasach, kiedy już jeden komputer na rodzinę to było coś, a internet dowozili w beczkach, wydawało się to naprawdę wyjątkowym, innowacyjnym pomysłem. Na miarę bogatego zachodu. Ani się człowiek obejrzał, a dotarły i do nas, nawet do małych miasteczek. A może przede wszystkim? W końcu to właśnie z dala od dużych miast były problemy z zasięgiem i np. niektórzy z moich znajomych długo nie mieli możliwości podłączenia internetu w domu.
Czas w kawiarenkach, choć ściśle odliczony, był przynajmniej do ostatniej minuty nasz. Nie było brata, który stoi nad głową, żaden rodzic nie oceniał czy robimy coś przydatnego czy klikamy w jakieś głupoty. Nikt nie wyrywał myszki przed czasem mówiąc, że już wystarczy. Chyba każdy posiadacz rodzeństwa zrozumie o czym mówię :)
Z drugiej strony, każdy bywalec zna też drugą stronę tych kawiarenek, czyli gęsto upchane stanowiska przy których trudno o jakąkolwiek prywatność, stary i powolny sprzęt, siedlisko wirusów (komputerowych) i bakterii (ludzkich). A przede wszystkim – to okropne uczucie, kiedy usiadło się do komputera po kimś komu mocno pociły się ręce…
—

Zdjęcie: Artur Andrzej
Kioski
Może nie znikają w takim tempie jak trzy wcześniejsze przykłady, ale zjawisko widać już od kilku lat. I o ile w niektórych okolicach nadal ustawione są gęsto (np. aż trzy kioski przy skrzyżowaniu Grunwaldzkiej z Miszewskiego i Do Studzienki), tak w niektórych miejscach można długo szukać.
Już chciałam napisać, że w właściwie nic w nich nie kupuję, ale właśnie zdałam sobie sprawę, że ostatnio korzystałam z nich całkiem często. Choć należę do tych wygodnickich, którzy wolą duże zakupy w hipermarkecie niż codzienne bieganie po osiedlowych sklepikach, doceniam to jak bliskość kiosku ułatwia życie, szczególnie w awaryjnych przypadkach typu wyczerpana bateria w rowerowej lampce czy dziura w rajstopach.
Znikają i będą znikać dalej. Gazet kupuje się coraz mniej, bilety są w automatach i aplikacjach, z brakiem innych drobiazgów jakoś będziemy musieli sobie poradzić. Szczególnie o tej porze roku, widząc jak pracownicy kiosków ubrani w trzy swetry marzną nad gorącą herbatą, życzyłabym im bardziej przyjaznych warunków pracy.
Osobną kwestią jest estetyka tych budek. Wiele jest już starych, regularnie dewastowanych, i pod tym względem ich brak wpłynie wręcz pozytywnie na miejski krajobraz. Zapewne większość z nas ma w okolicy jakąś pustą, niszczejącą pokioskową budę. A wysiłki miast starających się jakoś ujednolicić wygląd kiosków mogą jeszcze przyspieszyć ich wymarcie – przykładowo, wprowadzony przez Gdynię obowiązek przebudowy kiosku wymaga wyłożenia przez jego właściciela kilkudziesięciu tysięcy złotych, na co wielu osób zwyczajnie nie stać.
—
W ramach punktu piątego chciałam wpisać śnieg, ale stwierdziłam że sezon dopiero przed nami. Może w tym roku sypnie na tyle porządnie, żeby ulepić jakiegoś bałwana :)
—
Co zniknie następne?
Ja najchętniej zniknęłabym podziemne przejścia dla pieszych :)